Od czego by tu zacząć? Najlepiej chyba od początku, więc… muzyka może ranić lub cieszyć. A to, która strona będzie dominować zależy tylko od nas. Masz to na co się godzisz się?
Uważam, że temat jest na tyle ważny, że trzeba poświęcić mu więcej uwagi niż jeden standardowy post. Dzisiejsza część zawiera moją historię. W niedzielę pokażę, co z tym fantem zrobić i jak zaprowadzić zmiany. Nie mam w zwyczaju, aż takiego odkrywania siebie, nawet jeśli jest to zaledwie 10%, ale tym razem zrobię wyjątek. Liczę, że zainspiruję część z Was do zastanowienia się, czy to czego słuchacie, naprawdę Wam odpowiada? Przyzwyczajenie? Ucieczka? Wybór?
Dzisiejszy post będzie o tym, jak wielki wpływ na nasze życie ma muzyka. Najzabawniejsze jest to, że wcale tego nie zauważamy. Muzyka stała się obowiązkowym zapełniaczem czasu między posiłkami, spotkaniami czy też innymi czynnościami. Upychamy ją na własnych odtwarzaczach ile się da, byle zawsze coś brzęczało w tle. Zaczynamy dzień muzyką z radia. Wychodząc do pracy, szkoły zakładamy słuchawki z kolejną porcją pyszności. W sklepach, samochodzie historia się powtarza. I tak w kółko. Do tego stopnia, że czas ciszy wydaje się niekomfortowy, dziwny, a wręcz nudny. No bo jak to, tak być sam na sam ze sobą?
Muzyka staje się sprzymierzeńcem dnia codziennego, jeśli decydujemy się na rzeczy pozytywne, optymistyczne, dodające energii. Sprawa wygląda zgoła odmiennie, gdy wciąż puszczamy klasyki lub sentymenty, uderzające w smutne tony. Jak gdyby za każdym włączeniem dobijających kawałków brać metalowy pręt i uderzać z całej siły w kostkę. Aua! Sęk w tym, że niektórzy potrafią się tak codziennie biczować, umartwiać, w ogóle tego nie zauważając. Wsłuchują się w np. „Jakie życie, taka śmierć - nie dziwi nic”, „Jakby to było, gdyby mnie nie było” lub dowolny hip-hopowy kawałek o trudach istnienia, a potem dziwią, że życie ich nie cieszy. Ale jak ma cieszyć, skoro robią sobie kuku na własne życzenie? Czy np. zjadanie spleśniałego i niedobrego jedzenia jest pyszne i zdrowe? Ale pleśń to pleśń. Jesz na własną odpowiedzialność.
Nie lubisz zespołu X? To przecież klasyk?!
Source: tumblr.com |
Myślisz, że nie rozumiem? Że nie wiem jak to jest? Że zawsze byłam radosna, a smutne klimaty się mnie nie czepiały? Oj zdziwisz się. Kiedyś sama należałam do powyższej grupy. Nie dostrzegałam, jak bardzo smutna muzyka mnie dobija, jak źle wpływa na nastrój i całe życie. Jaka jestem przez nią zraniona, jak przygniata i nie daje cieszyć się życiem. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że emocjonalna ze mnie kobieta, więc powinnam dostrzec problem. No cóż. Jak mawiał klasyk: najciemniej bywa pod latarnią.
Zmiana nadeszła, ale w moim przypadku nie stało się to z dnia na dzień. Nikt nie pstryknął palcami niczym w hipnotycznym śnie. Ale też nikt nie powiedział „Patrz, to ci nie służy”, otwierając mi oczy na cały problem. Myślę, że mimo dobrych intencji w tamtym momencie i tak bym nie posłuchała. Czasami bywa, że człowiek zwiąże się z czymś tak mocno, że rozstanie bywa trudne. I sam musi zauważyć, że to mu zwyczajnie szkodzi. Bo inaczej zawsze będzie rozdarty. Trzeba umieć podejmować męskie decyzje. Wybierając między raniącą muzyką i porzuceniem jej na rzecz wewnętrznego spokoju i szczęśliwszego życia.
O tym jak smutek doprowadził do happy endu
Moja zmiana zaczęła się przewrotnie, bo w momencie, w którym popłynęłam na czarne wody. Ląd afrykański tym razem sobie podarujemy. Jak część wyczytała już z blogowych postów kiedyś byłam fanką muzyki zwanej heavy metalem. Jak to tak? Jakim cudem? Estetka i metal, nie wierzę? A jednak. No cóż, konfrontacja hihi^^, radosnego usposobienia z pieszczochami, riffami i mężczyznami z długą grzywą wielu z Was musi porządnie dziwić. Nie obudziłam się pewnego dnia myśląc: ”Tak, to jest muzyka dla mnie!”. Zaraziłam się słabością do niej, a szczególnie do pewnego zespołu. Do muzyki, genialnych riffów, perkusji, emocji, wokalu i innych elementów. Widziałam w tym genialność, ale ceną jaką za to ponosiłam było moje szczęście. Słaby deal.
Nie były to piosenki, które dają kopa, poweru do działania, dzięki którym można góry przenosić. Raczej nacechowane smutkiem, gniewem, dołem, emocjami i problemami osobistymi wokalisty, który przelewał je w tekst i w teledyski. Piękna rozpacz. Siedząc na krzesełku u psychoanalityka, wsłuchując się w pacjentów, wynik byłby podobny. Emocjonalna wewnętrzna szarpanina posypana czaszką, czernią i muzyką tak dobijającą, że pod względem emocjonalnym marsz pogrzebowy jej dorównuje. Takie emocje, łącząc z kobietą, która wyjątkowo wczuwa się w klimat, są mieszanką wybuchową.
Nie ubierałam się ciągle na czarno, nie nosiłam wyrazistego makijażu, nie obkładałam pieszczochami. Miałam jedną, a na szkolne uroczystości zdarzyło mi się pod marynarkę założyć bluzkę z dwoma czaszkami i napisem zespołu. Hahaha. Gdy o tym myślę zawsze jestem rozbawiona z dużą sympatią do dawnej siebie. Nie byłam żadnym hipsterem. Nie wyróżniałam się tylko po to, aby się wyróżniać. Albo zyskiwać w oczach mężczyzn. Byłam sobą niezależnie czy coś wpisywało się w kanon rzeczy typowych, czy też nie. Patrząc z zewnątrz, nikt nie zgadłby, czego słucham. Ale mnie czarowała muzyka, a nie outfity. I czasami długowłosy mężczyźni, ale to akurat efekt uboczny :P I tak metal stał się moją tarczą, dając w pewnym sensie siłę, a jednocześnie niszcząc od środka.
Dałam sobie szansę na bycie szczęśliwą.
Source: weheartit.com |
Pomijając wiele historii, a przechodząc do sedna. Smutnych emocji nagromadziło się tak dużo i w takiej intensywności, że nastrój leciał na łeb na szyję, dodatkowo inne sytuacje dołożyły ostatnią cegiełkę i siłą rzeczy w pewnym momencie przejrzałam na oczy. Nagle zauważyłam, że wcale nie jestem szczęśliwa, a heavy metal mnie dodatkowo unieszczęśliwia i to porządnie. A do tej pory był podświadomą ucieczką od własnych emocji, życia, problemów. No cóż, dla moich rówieśników jedynymi problemikami życiowymi były dylematy: ile kasy wydać na nowe ciuchy, gdzie pójść na imprezę albo kogo obgadać tym razem.
I tak w pewnym momencie powiedziałam dość! Zakończenie liceum, przecięcie przeszłości było dobrym momentem na zmiany. Podjęłam męską decyzję, która kosztowała mnie wiele samozaparcia i determinacji. Nie kupiłam najnowszej płyty zespołu. Wyrzuciłam ich wszystkie piosenki. Zapomniałam o ich istnieniu i o zespole. Po pewnym czasie do kosza trafiły inne określane mianem smutnych tonów. Wszystko co choćby trochę psuło nastrój. I w ten sposób zaczął się krąg pozytywnych zmian. Dałam sobie szansę na bycie szczęśliwą. A raczej na zmierzanie w tym kierunku. Na dostrzeganie tego, co mi pasuje, jak i nie. Na tym można było zacząć budować szczęśliwe życie. Teraz jestem radosna, bo wyciągnęłam wnioski także z tej lekcji.
Heavy metal pojawił się w moim życiu nie bez powodu…
Miał mnie zmobilizować do zmian. Nauczyć dostrzegania własnych emocji. Zmusić do przemyśleń: co chcę od życia, co mi pasuje, a na co godzić się nie mam zamiaru. A przede wszystkim pomóc rozliczyć się z całym życiowym bagażem i smutkiem ciągniętym przez lata. Zamiast spychać problem pod dywan udając, że nie istnieje. Ale jak tego dokonać, skoro sama nie wykazywałam inicjatywy? Życie wymyśliło, że… doprowadzi do sytuacji, w której będę już tak nieszczęśliwa, że nie będę miała innego wyjścia, niż zacząć działać. Zamiast dzielnie wszystko znosić. Ktoś może pomyśleć… szczęście… co w tym trudnego. Ot wstać rano, uśmiechnąć się i już. W większości przypadków, osób i owszem. Ale gdy człowiek nosi w sobie tyle zranień, nerwów, smutku, braku bezpieczeństwa, rozczarowań i zawodów… w ogóle przeżył w życiu to co ja, no cóż… sprawa zaczyna wyglądać zupełnie inaczej. Mount Everest przy tym to małe miki. Ale dałam radę. Z kolejnymi cudownościami życia także. I wciąż daję, bo twardy ze mnie zawodnik mimo wrodzonej wrażliwości. Większość mężczyzn na moim miejscu złożyłoby się jak domek z kart. I mimo ciężkiego kalibru doceniam lekcję. Gdybym wtedy nie zaczęła działać, teraz byłabym bardzo nieszczęśliwa. A tak hihi^^ i do przodu ;) Jak każdy czasami się wkurzam czy denerwuję, ale mój podstawowy nastrój jest radosny. Lekcje życiowe wcale nie muszą być aż tak intensywne i nieprzyjemne. Można zmieniać się w sposób naturalny i przyjemny, ale to temat na inną okazję. Dowiedziałam się także, że bardzo wczuwam się w klimat, więc smutne piosenki nie są moją bajką. Niezależnie jak byłyby znane, genialne, dopieszczone. Po prostu nie warto. Więc jeśli słuchasz rzeczy smutnych, musisz wiedzieć i mieć świadomość, że to Cię najprawdopodobniej unieszczęśliwi.
Dlatego teraz nie żałuję muzyki. Coś się źle kojarzy – odcinam. Coś smuci – przełączam. Coś wkurza – wyrzucam. Zero tolerancji dla złego nastroju. Na co dzień nie słucham negatywnych kawałków, bo troszczę się o siebie i swoje dobre samopoczucie. Na mojej playliście są rzeczy neutralne, pozytywne, radosne i energetyczne, relaksujące. Czasami zdarzy się, że przypadkowo jakiś smutny ton usłyszę z radia, czy internetowa playlista wyszuka taki kawałek. Ale nie uciekam jak poparzona zasłaniając się krucyfiksem. Pomijam, ignoruję, nie wczuwam się, przełączam. Z perspektywy czasu jest to dla mnie proste i oczywiste. I czasami żałuję, że tyle lat nie dostrzegałam, że między szczęściem a muzyką są 2 kroki. Ale jednocześnie mam świadomość, że lepsza była taka lekcja. Aniżeli życie statystycznego człowieka, który nie dostrzega do 20, 30 , 40, 50 i tak całe życie. Zmarnować tyle czasu? Za żadne skarby.
Najważniejsze to trzymać się własnej decyzji. Wiedzieć dlaczego się ją podjęło i jak chcemy się czuć. Aby słysząc negatywną piosenkę zdawać sobie sprawę, że to już nie jest nasza bajka :)
Chcesz jako pierwszy dowiadywać się o nowych postach?
Zachęcam do obserwowania mnie na:
Estetka
0 komentarzy:
Prześlij komentarz
Spodobał Ci się post? A może chcesz coś dodać?
Zapraszam Cię do napisania komentarza 😉
✔ Napisz komentarz:
(konto google, dodając link do własnej strony lub wybierając z paska opcję: Anonimowy.
Dopisz swój nick, wtedy będę wiedziała do kogo się zwracam 😊
✔ Komentarze są moderowane (wyświetlą się po zatwierdzeniu)